Koleżanka, z gatunku tych najbliższych i najbardziej zaufanych, ma wkrótce imieniny, więc wymarzyło mi się obdarowanie jej czymś bardziej niż zazwyczaj osobistym, co wyjdzie spod moich własnych łapek, z nadzieją, że będzie się to nadawało do podarowania i koleżankę prawdziwie ucieszy. Niestety, w pracy nawał roboty, człowiek wraca do domu niemal tylko po to, żeby się przespać, a i to stanowczo za krótko, i z powrotem tupta grzecznie do sterty dokumentów, która zamiast maleć, jakoś tajemniczo nocami zwiększa swoją objętość obejmując we władanie coraz większą część biurka i wchodząc podstępnie na parapet. Dodatkowo, żeby nie było tak łatwo i różowo, nagle pojawiły się święta. Przyszły całkowicie niespodziewanie, bo jeszcze nie tak dawno temu brodziło się w śniegu po kolana, a tu nagle słońce praży niemal wakacyjnie i wszyscy dookoła zaganiają do sprzątania. Byłam więc dzisiaj u moich kochanych staruszków, jutro także zostanę wykorzystana przez rodzinkę, a to oznacza zero czasu w tygodniu i zero czasu w weekendy. A mnie się scrapowanie zamarzyło...
Do tej pory udało mi się stworzyć jedynie kartkę w stylu nieco dalekowschodnim i chociaż alfabet wygląda bardziej na chiński niż japoński, którego poszukiwałam, wierzę, że spodobałaby się ona koleżance, która nie dość, że kocha wschodnie klimaty, to jeszcze uwielbia zgaszone kolory i spokojne, symetryczne kompozycje. Problem w tym, że kartka miała tworzyć komplet razem z zakładką oraz notesem i podczas obmyślania owych dodatków okazało się, że nie ma możliwości, aby były one zbliżone do karteluchy, więc ostatecznie będę musiała tworzyć wszystko od początku i w zupełnie innej kolorystyce. Ot, nie miała baba kłopotu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz