... a to wszystko dzięki tuszowi w kredkach, który dostałam w prezencie wieki temu. Dostałam, udałam wielki zachwyt, a kiedy zostałam sama, zaczęłam przypatrywać się kredkom z równie wielką nieufnością. Im dłużej patrzyłam, tym ta nieufność była większa, aż w końcu zaczęłam mieć wrażenie, że i kredki patrzą na mnie z równie negatywnymi odczuciami, więc czym prędzej schowałam je w najbardziej oddalony kąt i zapomniałam o nich. I zapomniałabym tak całkowicie, gdyby nie moje ukochane Tildy, które ostatnio odkurzyłam, elegancko ułożyłam w pudełku (bo przecież zasługują na najwyższe względy) i pomyślałam, że wypadałoby wreszcie zacząć z nich korzystać. I wtedy przypomniałam sobie o kredkach Inktense. Wyciągnęłam, odkurzyłam i postanowiłam, że jednak spróbujemy się zaprzyjaźnić. I tak zaprzyjaźniamy się od kilku dni... Nie jest łatwo, zwłaszcza dla osoby, która nie ma zdolności plastycznych, ale koloruje mi się łatwiej niż distressami, a co ważniejsze, bawię się znakomicie :) Minusem kredek jest ich szybkie zasychanie, a raz zaschniętej plamki już nie da się ruszyć. Bardzo łatwo wyjechać za linię, więc na razie wszystkie Tildy wycinam i naklejam na kartki. Cieniowanie również wymaga dużej wprawy, trzeba zaczynać od delikatnych pasteli i dopiero po ich wyschnięciu dodawać mocniejsze odcienie. Ale efekty są dużo ciekawsze niż przy distressach, kolorów jest dużo, można tworzyć własne odcienie, więc będę próbowała dalej. W końcu liczy się przecież zabawa i satysfakcja z tego, co robimy... A ponieważ żaden pokolorowany stempelek nie może się zmarnować (nie mam serca wyrzucić!), proszę oczekiwać w najbliższym czasie różowej i ukwieconej kartki wielkanocnej :)